Przeskocz do treści Przeskocz do menu

Wiosenny zalepiacz

Wiosna uparcie kołacze do drzwi kalendarzowej jeszcze zimy. Śniegu już się pozbyła, jedynie gdzieś w chłodnych zakamarkach i na północnych stokach trzymają się jeszcze brudne jego resztki.

Wciąż jeszcze co prawda skuty lodem stoi Zalew Zemborzycki, ale już na tzw. cofce życie kipi. Pojawiły się łabędzie w większej ilości, mewy pokrzykują jak nad morzem, krzyżówek nieprzebrane mrowie skrywa w sobie na pewno jakąś rzadszą kuzynkę, daleko, daleko na krawędzi lodu siedzą tracze, a całkiem blisko tokują zgrabne gągoły.

W mieście spokojniej i mniej dziko, ale „braciszkowie skrzydlaci” również czują wiosnę. Sroka co prawda trzeszczy niczym stary sowiecki karabin, uparcie i niezmiennie, ale nie słychać już gilowego „dju, dju”, nie widać czeczotek na wciąż jeszcze zadrzewionym (Bogu dzięki) placu Lecha Kaczyńskiego. Bogatki do swojej aktywności ruchowej skierowanej wyłącznie na napełnienie swego i tak pękatego brzuszka dołożyły jeszcze aktywność wokalną skierowaną na … przedłużenie gatunku. Od wczesnego ranka słychać zatem donośne, nachalne i wręcz desperackie „tju-tju, tju-tju” sikorczego samca.

Od kilku dni jednak wplata się w to nawoływanie obcy „zgrzyt”. Nie jest tak donośny i tak intensywny, ale oryginalny i przez ornitologów niemożliwy do pomylenia z niczym. „plit plit” dochodzi z koron lip i jesionów. Niechybny to znak, że wiosenny zalepiacz również poczuł wiosnę, lub raczej jak mawiały nasze babcie: bożą wolę, i szuka kandydatki do ptasiego „sakramentalnego” związku. „Źródłem” tych monotonnych dość odgłosów jest ptak niewielki, ale jakże osobliwy. Pierwszym co może nas wprawić w dziwienie zanim go jeszcze usłyszymy są jego akrobatyczne zdolności. Bo choć ptaszynka to wielkości wróbla z króciutkim ogonkiem i dłuższym dziobem, to potrafi chodzić po pniach drzew głową do dołu, a nawet w ogóle do góry nogami (po spodniej stronie gałęzi), a nogi ma wyjątkowo mocne. Zważywszy na te pełzające zdolności nasi wschodni sąsiedzi nadali mu imię: papałzień (Białorusini),  papołzień (Rosjanie) i powzik (Ukraińcy).

Duży dziób służy ptakowi między innymi do rozłupywania nasion, które chętnie zjada. Jest przy tym tak uparty, że nawet orzech laskowy potrafi wcisnąć w jakąś szczelinę i kuć w niego tak zawzięcie, aż dobierze się do pożywnego wnętrza. Stąd zapewne wywodzi się polska nazwa gatunku – kowalik. Mimo to zbyt słaba jest determinacja kowalika i jego dziób aby mógł wykuć sobie sam dziuplę. Tutaj korzysta z pracy doświadczonych „kujonów” – dzięciołów, albo nie mniej doświadczonych istot dwunożnych, które zawieszają dla niego skrzynki lęgowe. Jednak nie zawsze kowalik był tak nazywany. Prze długi okres czasu nazywano go bargiel albo bargieł oraz zalepiacz. Ta ostatnia nazwa wiąże się ze szczególną zdolnością i „potrzebą” kowalika. Oddajmy w tej materii głos jednemu z najlepszych ojczystych ornitologów – prof. Janowi Sokołowskiemu: „Kowalik ściele gniazdo w dziupli po dzięciole, w wypróchniałej szparze lub w sztucznej skrzynce, zwykle na wysokości kilkunastu metrów, niekiedy jednak znacznie niżej. Jeśli otwór wylotowy jest za duży, zalepia go gliną i pozostawia tak wąskie przejście, że sam zaledwie może się przecisnąć. W przypadku, kiedy otwór początkowo jest dość ciasny, nie zwęża go, lecz przykleja bryłki błota gdzie bądź do ścian dziupli, w jej wnętrzu lub na zewnątrz. Oczywiście taka praca nie ma sensu i jedynie zaspokaja popęd ptaka do działania, określonego instynktem. Kowalik przynosi glinę bryłkami w dziobie i miesza ją ze śliną, a przylepia niesymetrycznie do otworu wlotowego, tak że przejście pozostaje zazwyczaj na dolnej krawędzi. Glina dobrze ubita i wygładzona dziobem zasycha po kilku dniach i staje się twarda jak cegła, palcami nie można jej zetrzeć i jedynie młotkiem daje się odkuć. Toteż dzięki takiemu zabezpieczeniu kowalik wewnątrz dziupli czuje się zupełnie pewny wobec większych napastników i chyba tylko dzięcioł mógłby się uporać z takim twardym materiałem.” Jest zatem kowalik nielichym wiosennym murarzem. Dlaczego tak robi? Prof. Sokołowski objaśnia to w następujący sposób: „Kowalik musi zabezpieczyć gniazdo gdyż jest w stosunku do innych gatunków tchórzliwy i ustępliwy. Często się zdarza, że w walce o dziuple ulega ptakom o wiele słabszym jak np. muchołówce żałobnej, chociaż jest ona o połowę mniejsza i ma słaby dziobek. Ponieważ dziupli jest zawsze za mało i różne gatunki muszą o nie walczyć, kowalik nie mógłby się gnieździć, gdyby nie potrafił zwężać otworu wlotowego.” Z drugiej jednak strony w odniesieniu do człowieka jest jednym z najbardziej ufnych ptaków. Można go obserwować niekiedy z odległości kilku kroków, a północne kowaliki, nie znające człowieka od tej najgorszej strony często w sensie dosłownym jedzą mu z ręki. Zapewne jedną z przyczyn takiego zaufania jest fakt, że kowaliki od wieków żyją w sąsiedztwie dwunożnego stwora, który specjalnej krzywdy im nie robił, bo i jaką korzyść można uzyska ze złowienia czy upolowania ptaszyny ważącej 20 gram?. Już Władysław Taczanowski, ojciec polskiej ornitologii, pisał przed bez mała 140 laty, że: „Jestto ptak nadzwyczaj nieostrożny i niebojaźliwy; obecności człowieka wcale się nie obawia i często wpada do wnętrza mieszkań dla wykradzenia rozmaitych nasion; wszelkie odstraszania nie zrażają go i nie uczą ostrożności”. Ale dzięki tej właśnie „niebojaźliwości” możemy obserwować kowaliki w samym centrum miasta Lublina i lubować się tymi zgrabnymi ptaszkami wprost z okien Biura ZLPK. Bo jak pisał tenże Taczanowski: „Nasz kowalik wszędzie pospolity po lasach, tak w głębi jak i przy brzegach i w obszerniejszych ogrodach, pod jesień w znacznej ilości zbliża się do mieszkań ludzkich, gdzie już i zimę przepędza”. Liczymy także, że „nasz kowalik” zostanie u nas, i na wiosnę potrenuje swe murarskie zdolności w odniesieniu do którejś z obszernych dziupli w starych drzewach na placu Lecha Kaczyńskiego, nim urządzi tam swoje M1. A jeśli jednak nie zechce zaszczycić nas swoją obecnością w lecie, to z całą pewnością spotkamy go w pobliskim Ogrodzie Saskim czy na starych drzewach cmentarza przy ul. Lipowej. A jeśli komu wola obserwować zalepiacze w bardziej naturalnym środowisku to zapraszamy do Starego Gaju położonego w granicach Czerniejowskiego Obszaru Chronionego Krajobrazu. Tam ptaki te można zobaczyć na pniach dość okazałych dębów.

tekst i zdjęcia: Krzysztof Wojciechowski, Biuro ZLPK